Duży problem mam. Bo po prostu go nie lubię. I nie lubię osób lubiących pić nadmiernie. Może nie tyle nie lubię tych osób, co im po prostu nie ufam. Bo ten kto nadmiernie pić lubi jest o krok od nałogu. I najczęściej już się do tego nie przyznaje.
Dlaczego nie lubię alkoholu? To chyba uraz jeszcze z czasów dzieciństwa. Mieszkałam na wsi, lata 70 i 80, czasy kryzysu. Mogło nie być nic, alkohol znalazł się zawsze, mimo zakazów i kar produkcja kwitła, w sklepach był na kartki, więc też trzeba było je wykupić. Pili wszyscy wokół, z okazją i bez okazji, pili w ilościach ogromnych. Akurat moi rodzice byli wyjątkiem- mama sporadycznie, tata przy okazji, ale nie tyle co inni. Ileż na tej wsi było tragedii z powodu alkoholu, wypadki, śmierć, nieszczęścia w rodzinie, bicie, bieda…
W wieku już dorosłym prowadziłam się na tyle dobrze, że alkohol nie był mi do szczęścia potrzebny. Czasem kilka łyków piwa, ćwierć lampki wina, wódki nie piłam nigdy, nie dam rady przełknąć i tyle. Teraz zdarza mi się wypić radlera, choć i tak wolę te bezalkoholowe. Jedynie likier słony karmel i w ostateczności sheridana mogę wypić w ilości większej czyli tak do 100 ml. I dlatego chyba tak mi nie po drodze z alkoholem.
A tu trafił się problem tego typu. Osoba dość mi bliska, mądra, rozsądna dziewczyna związała się z równie sympatycznym panem. Zapatrzeni w siebie, oboje po wcześniejszych przejściach, więc wydawałoby się, że skoro znaleźli odrobinę szczęścia, to powinno być im tylko dobrze. Ale- ona jest abstynentką z poglądami podobnymi do moich. On- początkowo porządny chłopak, trochę palił, ale z miłości rzucił- dało się. Nie było nic więcej do zarzucenia, czuły, niesamowicie dbający, wrażliwy. Tylko któregoś razu w rozmowie wydawało mi się, że jest zbyt wesoły i otwarty, jakoś inaczej wymawiał słowa. Dobrze mi się wydawało. Smutno mu było, więc wypił trochę do obiadu. Dziewczyna zmyła mu głowę, obiecał poprawę. Wytrzymał chyba miesiąc. Kolejny raz był już znacznie dyskretniejszy, ale również z podobnej okazji jak poprzednio czyli bez okazji. Znów rozmowa, tym razem już ze stawianiem warunków, płaczem z obu stron i kolejną obietnicą. Cóż, ja się wtrącać nie będę, mogę tylko powiedzieć jak ja to widzę. Jeśli trafi się taka sytuacja po raz trzeci- ja bym nie darowała. Skoro dwa razy było wyraźnie powiedziane dlaczego jest to problemem, to chyba nie ma co oczekiwać, że kolejny raz będzie przypadkowy. I raczej nie ma co się spodziewać poprawy. A wiara w siłę wielkiej miłości dzięki której on się dla niej zmieni- to tylko mrzonka i oszukiwanie się. Mnóstwo kobiet tak się oszukuje, liczy na cuda, ale zbyt wiele widziałam, żeby w te cuda uwierzyć. No ale jak to- tak zostawić biedaka w potrzebie? Jeśli straci tę miłość, to załamie się zupełnie, stoczy się, bo zabraknie motywacji do walki. Może jestem bezlitosna i cyniczna, ale kiepska to miłość, jeśli tak łatwo zapomina się o obietnicach składanych w jej obliczu. Żal mi obojga, bo poza tym jednym incydentem są naprawdę fajną parą. Nie wiem jak będzie dalej, czy się uda wytrwać w tym postanowieniu, będę z całego serca kibicować, ale ewidentnie jest to problem
Dlaczego nie lubię alkoholu? To chyba uraz jeszcze z czasów dzieciństwa. Mieszkałam na wsi, lata 70 i 80, czasy kryzysu. Mogło nie być nic, alkohol znalazł się zawsze, mimo zakazów i kar produkcja kwitła, w sklepach był na kartki, więc też trzeba było je wykupić. Pili wszyscy wokół, z okazją i bez okazji, pili w ilościach ogromnych. Akurat moi rodzice byli wyjątkiem- mama sporadycznie, tata przy okazji, ale nie tyle co inni. Ileż na tej wsi było tragedii z powodu alkoholu, wypadki, śmierć, nieszczęścia w rodzinie, bicie, bieda…
W wieku już dorosłym prowadziłam się na tyle dobrze, że alkohol nie był mi do szczęścia potrzebny. Czasem kilka łyków piwa, ćwierć lampki wina, wódki nie piłam nigdy, nie dam rady przełknąć i tyle. Teraz zdarza mi się wypić radlera, choć i tak wolę te bezalkoholowe. Jedynie likier słony karmel i w ostateczności sheridana mogę wypić w ilości większej czyli tak do 100 ml. I dlatego chyba tak mi nie po drodze z alkoholem.
A tu trafił się problem tego typu. Osoba dość mi bliska, mądra, rozsądna dziewczyna związała się z równie sympatycznym panem. Zapatrzeni w siebie, oboje po wcześniejszych przejściach, więc wydawałoby się, że skoro znaleźli odrobinę szczęścia, to powinno być im tylko dobrze. Ale- ona jest abstynentką z poglądami podobnymi do moich. On- początkowo porządny chłopak, trochę palił, ale z miłości rzucił- dało się. Nie było nic więcej do zarzucenia, czuły, niesamowicie dbający, wrażliwy. Tylko któregoś razu w rozmowie wydawało mi się, że jest zbyt wesoły i otwarty, jakoś inaczej wymawiał słowa. Dobrze mi się wydawało. Smutno mu było, więc wypił trochę do obiadu. Dziewczyna zmyła mu głowę, obiecał poprawę. Wytrzymał chyba miesiąc. Kolejny raz był już znacznie dyskretniejszy, ale również z podobnej okazji jak poprzednio czyli bez okazji. Znów rozmowa, tym razem już ze stawianiem warunków, płaczem z obu stron i kolejną obietnicą. Cóż, ja się wtrącać nie będę, mogę tylko powiedzieć jak ja to widzę. Jeśli trafi się taka sytuacja po raz trzeci- ja bym nie darowała. Skoro dwa razy było wyraźnie powiedziane dlaczego jest to problemem, to chyba nie ma co oczekiwać, że kolejny raz będzie przypadkowy. I raczej nie ma co się spodziewać poprawy. A wiara w siłę wielkiej miłości dzięki której on się dla niej zmieni- to tylko mrzonka i oszukiwanie się. Mnóstwo kobiet tak się oszukuje, liczy na cuda, ale zbyt wiele widziałam, żeby w te cuda uwierzyć. No ale jak to- tak zostawić biedaka w potrzebie? Jeśli straci tę miłość, to załamie się zupełnie, stoczy się, bo zabraknie motywacji do walki. Może jestem bezlitosna i cyniczna, ale kiepska to miłość, jeśli tak łatwo zapomina się o obietnicach składanych w jej obliczu. Żal mi obojga, bo poza tym jednym incydentem są naprawdę fajną parą. Nie wiem jak będzie dalej, czy się uda wytrwać w tym postanowieniu, będę z całego serca kibicować, ale ewidentnie jest to problem