Polskie filmy

Co prawda obejrzane już jakiś czas temu, ale dopiero teraz się zebrałam, żeby coś o nich napisać.

„Śniegu już nigdy nie będzie”- przykład na to, że zwiastun nie zawsze dobrze pokazuje o czym będzie film. Z trailera wynikało zupełnie co innego, niż było na ekranie. To nie był łatwy i jednoznaczny film. Sporo w nim było niedomówień, dziwnych i nieco paranormalnych wydarzeń. Pochodzący z Ukrainy Żenia pracuje jako masażysta zamożnych mieszkańców strzeżonego osiedla. Domki jak pudełka, z lotu ptaka wyglądają jak poukładane klocki. A w nich ludzie, którzy maja pieniądze, ale i swoje dramaty, niektóre może nieco śmieszne, zależy od punktu widzenia. Ludzie potrzebujący wygadania się, nieszczęśliwi, samotni, biedni mimo swojego bogactwa. Nie był to do końca film w moim guście, a przynajmniej nie do zrozumienia w tym stanie emocjonalnym, w którym trafiłam do kina. Szybko wyrzuciłam z głowy wszystkie związane z nim refleksje i przemyślenia. Film nie był zły, ale chyba obejrzany w nieodpowiednim czasie.

„Zupa nic”- to z sentymentu do lat młodości. Cudownie pokazane siermiężne lata PRL-u w których przyszło mi dorastać. Może trochę wyidealizowany świat, ale tak go pamiętam- fartuszki w szkole, kolejki i kupowanie tego, co akurat rzucili, maluch jako szczyt marzeń (nas zbył żółty, a nie pomarańczowy), kiczowata z dzisiejszego punktu widzenia moda i fryzury, spotkania towarzyskie w małych pokoikach, gdzie bawiono się jak na najwspanialszych balach, zagraniczne wyjazdy na handel… I w zasadzie ten film mógłby być o niczym, wystarczy, że jest wywoływaczem wspomnień.

„Teściowie” – tu znowu zwiastun trochę mnie zwiódł, ale film był rzeczywiście wart obejrzenia. I do śmiechu, i do łez, i do głębszej refleksji. A rola Marcina Dorocińskiego- palce lizać. Wesele już od czasów Wyspiańskiego ( a może i znacznie wcześniej, od Kany Galilejskiej) to nośny temat, tego typu wydarzenie wywołuje zazwyczaj tyle emocji, że szybko ujawniają się różne ukrywane dotąd sprawy. Do tego alkohol, który rozwiązuje języki i przez który wielu osobom puszczają hamulce. Mówią „in vino veritas”, ale nie wiem czy to nie jest ten niewygodny rodzaj prawdy. Siłą rzeczy przypomniały mi się wydarzenia sprzed 2 lat, wesele mojego Kuby i dramatyczne „ślubu nie będzie” kilka dni przed. Wszystko skończyło się dobrze, choć gdyby odezwały się najniższe instynkty, to nie wiem czy i o nas nie dałoby się nakręcić jakiejś tragikomedii.

Na tym zakończę przygodę z polskimi filmami na jakiś czas. Na ekranach jest kilka kolejnych ale albo już odczuwam lekki przesyt filmem łatwym i komediowym („Najmnro”) albo wręcz przeciwnie- tematyka zbyt ciężka („Mistrz”), ewentualnie nie, bo nie przepadam za kinem obowiązkowym („Wyszyński”). A już Vega („Small world”) to kompletnie nie moja bajka. Za to nie wykluczam, że się skuszę na najnowszego Bonda.

I już chwilowo nie mam zaległości.