


Z lekkim zdziwieniem chyba rok temu dowiedziałam się, że to, co do tej pory lubiłam jako nawłoć to jest właśnie „polska mimoza” o której pisał Tuwim, a śpiewał Niemen. Nawłoć kanadyjska to chwast, gatunek inwazyjny, przywieziony do nas z Ameryki, kiedyś uprawiana była w ogrodach, a teraz rośnie praktycznie wszędzie. Nasza rodzima nawłoć prosta różni się od niej brakiem owłosienia na łodydze i większymi kwiatostanami, zwartymi blisko przy łodydze, a nie przewieszającymi się jak u kuzynki kanadyjskiej. Natomiast prawdziwa mimoza inaczej czułek wstydliwy, ma dość drobne, różowe kwiaty, a jej liście zwijają się natychmiast po ich dotknięciu. I nie występuje u nas w naturze, tylko w szklarniach, bo jest zbyt delikatna jak na polski klimat.
W sumie mało to wszystko istotne, ważniejsze, że już mamy astronomiczną jesień
Oto widzisz, znowu idzie jesień –
człowiek tylko leżałby i spał…
Załóżże twoj szmaragdowy pierścien:
blask zielony będzie miło grał.
Lato się tak jak skazaniec kładzie
pod jesienny topór krwawo bardzo –
a my wiosnę widzimy w szmaragdzie,
na pierścieniu, na twym jednym palcu.
Nieprawdaż?
Nieładnie się ta jesień zaczęła, od chłodu, deszczu, ponurych wieczorów. Jednakże jakaś nadzieja na piękne babie lato jeszcze chyba jest. Ale oczywiście na razie tylko kocyk, herbata, książka, mruczący kot, może jeszcze coś na rozgrzanie, rozluźnienie i milutki szum w głowie. A w pracy wysyp kichających, kaszlących i tych „na wszelki wypadek”, żeby sprawdzić czy aby się nie rozwinie w coś poważniejszego. Cóż- wróżką jeszcze nie jestem, a ludzka bezradność w banalnych przeziębieniach jest porażająca. Oczywiście jakiś procent podchodzących rozsądnie jest, ale na litość!- nie można każdego objawu, który wystąpił kilka godzin temu sprawdzać u lekarza. Nawet jeśli choruje się zazwyczaj poważnie, to mimo wszystko choroba musi mieć czas na rozwinięcie. I nie ma żadnych czarów, które absolutnie na pewno zapobiegną rozwojowi choroby. a szarlatani i znachorzy, którzy tylko utwierdzają pacjenta w jego mniemaniu o poważności stanu budzą we mnie przerażenie. Bo potem ja wychodzę na konowała, co to na niczym się nie zna. I leczę jak angielscy doktorzy- paracetamolem i gorącą herbatą. I na wirusy nie chcę przepisywać antybiotyku, nawet na wszelki wypadek. Wiem, piszę o dość kontrowersyjnych sprawach, bo zazwyczaj słyszę glosy o trudnościach w dostępie do lekarza, o braku kompetencji tychże, nieempatycznym podejściu itp, ale jest też druga strona medalu. Wolałabym jednak nie zbaczać na manowce jałowych dyskusji, bo nie ma tu jednej racji, każdy ma swoją i jest o niej dobitnie przekonany. W ramach ochrony przed wirusami- wszelakimi- polecam domowe kiszonki, trochę witaminek, głównie D, odpowiednie ubranie i dużą dozę rozsądku oraz sposoby naszych babć. Oczywiście przeziębienia i tak będą, ale może nie dajmy się zwariować. Aha- i mimo na razie ponurej jesieni- trochę uśmiechu i życzliwości. Optymiści chorują znacznie lżej