Chyba ostatnio się nieco przepracowałam. Do tego niby się nie stresuję zbliżającą się podróżą do Warszawy i przysięgą, ale jakoś nie mogę znaleźć sobie miejsca i coraz gorzej ze skupieniem. Wykorzystałam więc fakt, że przewidująco zarezerwowałam sobie możliwość urlopu na ostatnie dwa dni tygodnia przed przysięgą. Bo początkowo nie było dokładnie wiadomo kiedy się ona odbędzie i jak będziemy się wybierać. Niestety wzięcie urlopu z dnia na dzień w okresie jesiennym jest niemal graniczące z cudem. Do tego wyrzuty sumienia- no bo jak to, tyle pracy, a ja chcę urlop? Jeszcze miewam takie myśli, ale ponieważ szefowa właśnie wróciła z urlopu (2 tygodnie, po raz kolejny już w tym roku), a za chwilę tak samo na 2 tygodnie bierze urlop kolega, to stwierdziłam, że moje dwa dni chyba nikogo nie skrzywdzą. A naprawdę im bliżej wyjazdu, tym trudniej mi się skupić. Początkowo planowałam jechać w piątek po południu i nocleg w Warszawie, ale plany jak zwykle się posypały. Na razie stanęło na wyjeździe przed świtem w sobotę, ale co ja biedna zrobię w tej Warszawie to nie wiem, stres przez jeżdżeniem po stolicy jest zawsze. Nie mówię już o możliwości zaparkowania.
A wagary wykorzystuję na wagary. Nie robię w sumie nic konkretnego, snuję się po domu. Wymiatam z kątów jakieś drobiazgi, porządkuję dawno zapomniane półki i szafki, próbuję sięgnąć po książkę- taką z typu odmóżdżających, bo na nic poważniejszego nie jestem gotowa w obecnym stanie umysłowym. Segreguję włóczki do planowanych robótek (oj, szykuje mi się coś! Ale na razie żeby nie zapeszyć, nie mogę nic powiedzieć). Wykańczam rzeczy, które od miesięcy na wykończenie czekają. Ech, jeszcze 1,5 dnia i może się lekko uspokoję. Mam nadzieję że Mati dostanie przepustkę choć na 2-3 dni i będziemy mogli go zabrać do domu, trochę porozpieszczać. No i żeby pogoda była znośna.