Kukułeczka kuka

a komary żrą jak opętane. Weekend był deszczowy, więc raczej nie chciało mi się wychodzić z domu bez potrzeby, ale dziś słońce świeciło i grzechem byłoby nie skorzystać. Co prawda pracowałam do 18, ale udało mi się po pracy wyskoczyć na chwilę na rower. Mmmmm, jak ja lubię tak solidnie się zmęczyć. I cały czas kołacze mi się po głowie myśl, jak to dobrze, że w końcu przyszedł czas, że mogę sobie na to pozwolić bez żadnych wyrzutów sumienia. Tak po prostu wrócić z pracy, nie zastanawiać się, co jeszcze dziś w domu trzeba zrobić, pójść na rower, „nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet”. Pewnie i lata temu mogłabym tak robić, ale wtedy za mocno tkwiła we mnie matka- Polka, która musiała mieć posprzątane, ugotowane, uprane, zakupy zrobione, dzieci dopilnowane, wszyscy dopieszczeni i zadowoleni, a ja sama ledwie żywa i zupełnie nie myśląca o własnych potrzebach i przyjemnościach. Sporo czasu zajęło mi dojście do punktu, w którym teraz jestem. I nadal nie zawsze umiem się odnaleźć w tym co ważne dla mnie, ale przynajmniej coraz rzadziej miewam wyrzuty sumienia, że bardziej dbam o siebie niż o innych. Zastanawiam się, dlaczego kiedyś tak nie było, choć niestety doskonale wiem dlaczego. Bo moja mama nadal tak robi, a ja podążałam dokładnie za jej przykładem, chcąc być takim ideałem jak ona. Dobrze, że się opamiętałam i zrezygnowałam z tych dążeń. Zdrowiej, przyjemniej, bez frustracji, że nie wszystko jest tak ja chcę i planuję. Do całkowitego stanu zen sporo mi jeszcze brakuje, ale kiedy tak sobie jadę rowerem, słyszę kukanie kukułki, komary wypijają kolejne mililitry mojej krwi, wiaterek lekko szumi wokół głowy, jest zielono i spokojnie, to czuję się naprawdę dobrze, przynajmniej przez chwilę. Za moment i tak trzeba będzie wrócić do codzienności, świata rzeczy i niespokojnych informacji, zmartwień i trosk, przed którymi trudno uciec. I nie, nie jestem w stanie zatrzymać tego uczucia błogości na dłużej, bo te wszystkie szpile życiowych wydarzeń są bezlitosne i wbijają się w moją świadomość dość boleśnie. Ale przynajmniej mam plasterki, którymi udaje mi się zakleić i załagodzić te bolesne ukłucia. Nie wszystkie można zakleić, są takie, które nadal mimo upływu czasu wciąż bolą, wciąż na samo wspomnienie dają ucisk gdzieś w okolicy gardła i palące łzy, ale i takie coś jest w życiu potrzebne. I jeszcze są pomyłki, błędy i niepowodzenia, trudno czasem jest je zaakceptować, zwłaszcza jeśli zdarzają się nie po raz pierwszy. Cóż, za naiwność i łatwowierność też trzeba zapłacić…Jest szansa, że za którymś kolejnym razem będę w końcu mądrzejsza, ostrożniejsza, najpierw pomyślę, a dopiero potem zrobię. Szansa zawsze jest, tylko czy w końcu z niej skorzystam? Na szczęście nie dochodzi jeszcze do katastrof nieodwracalnych, wystarczy nawymyślać sobie trochę od idiotek i przejść do porządku dziennego. Jutro będzie lepiej. Może normalniej. Może tylko inaczej. A może… Jutro będzie pierwszy dzień reszty mojego życia. Dobrze byłoby przeżyć je tak, żeby w ostatnim dniu nie żałować i nie rozpamiętywać, co można było zrobić lepiej

Dawno temu w dziecięcych czasach słyszałam, że słysząc kukanie kukułki trzeba mieć przy sobie choć grosik i mocno go ściskać, co wróżyło dostatek i pieniądze w przyszłości. Inna wróżba, to ta za jaki czas panna wyjdzie za mąż („kukułeczko panieneczko z paproci i ziela, powiedz powiedz ile latek do mego wesela”). Albo jeszcze inaczej- ile lat życia zostało słuchającemu kukania. Cóż, dziś nie sprawdzałam żadnej z tych wróżb, bo w zasadzie żadna z nich mnie nie dotyczy. Pieniądze szczęścia nie zapewnią, za mąż się nie wybieram, a ile jeszcze żyć będę- wolę nie wiedzieć. Po prostu z radością słuchałam.