Zdarzają się dni, kiedy niespodziewanie wydarza się coś, co rozwala cały rytm życia. No, może nie tak zupełnie cały, bo byłoby lekką przesadą twierdzić, że drobiazg typu pęknięta rura i lejąca woda ma aż taki destrukcyjny wpływ na życie. Tym bardziej, że ta rura i woda wielkich szkód nie wyrządziły, trochę trzeba było się pogimnastykować, żeby to naprawić, ale dało się. Choć trzeba było sięgnąć do głębokich rezerw pomocy.
A dzień zaczął się tak pięknie i niewinnie… Rano budzik trzy razy musiał do mnie mówić, a potem aż śpiewać, żebym się w końcu obudziła. Spało mi się wyjątkowo dobrze, bez męczących snów, które trafiały się ostatnio, rano zazwyczaj niewiele z nich pamiętałam, ale uczucie nieznośnego ciężaru i zmęczenia trwało dobrych kilkanaście minut bo obudzeniu. A dziś wyjątkowo nie. Słońce królowało na niebie od rana i zapowiadał się naprawdę pogodny dzień. W pracy też wyglądało, że będzie normalny dzień, owszem, pracowity, ale bez większych zawirowań. No i koło południa posypało się. Filip zauważył, że pod kuchennym zlewem jest mokro i coś syczy. W te pędy poleciałam do domu, żeby nie zdarzyła się katastrofa, w międzyczasie Filip ogarniał co to może być. Była maciupka dziurka w wężyku łączącym baterię z przyłączem wody w ścianie. Najpierw wydawało mi się, że to od zmywarki, dopiero później uświadomiłam sobie, że podczas urządzania kuchni chcieliśmy umieścić zlew w innym miejscu niż miał być pierwotnie i ten wężyk w tym pomógł. Tylko za nic nie mogłam dojść jak zakręcić wodę, żeby przestało lecieć. Prowizorycznie zakleiliśmy dziurkę srebrną taśmą, miska na wszelki wypadek i musiałam wrócić do pracy. Znalezienie hydraulika na już graniczyło z cudem. Pomogła mama mojej Synowej, podesłała nam swojego znajomego, amatora, ale znalazł ten zawór (żeby nie trzeba było zakręcać wody w całym mieszkaniu). Tyle tylko, że cała akcja zajęła ładnych parę godzin, a jutro będzie ciąg dalszy z rozkręcaniem instalacji, poszukiwaniem w sklepach wężyka, a potem montowanie i zastanawianie się, czy będzie działało jak trzeba. Podobno Mati da radę to ogarnąć, oby, bo ja nie jestem w stanie. Drobiazg, a tak mnie przeczołgał emocjonalnie. W sumie pewnie dlatego, że doskonale wiem, że nie jest to nic strasznego, ale wybija mnie z rytmu, burzy kilka innych planów, a tego wybitnie nie lubię. No i brakuje mi wsparcia na już. Pomocy, takiej zwykłej domowej złotej rączki, która będzie wiedziała co robić. Brakuje mi komfortu, kiedy wiem, że jest ktoś, kto ogarnie tego typu sprawy. Bo choć jestem dzielna, samodzielna, samowystarczalna, to naprawdę nie jestem w stanie znać się na wszystkim i ze wszystkim sobie sama poradzić. Czasem chciałabym być małą kobietką, która nie musi zaprzątać głowy takimi kłopotami. No i dopada zwykłe zmęczenie tym ciągłym radzeniem sobie w każdej sytuacji.
Ale nie było tak tragicznie. Jakieś wsparcie dostałam- choć nie takie jakiego bym chciała i oczekiwała. Kilka porad z zakresu psychologii. Na przykład- żebym sobie pomyślała, że za kilka lat praktycznie nie będę już o tym pamiętać. Bo nawet najgorsze rzeczy mijają i za jakiś czas nie będą nawet wspomnieniem. Bo zdarzają się sytuacje, na które nie mamy wpływu, za to one mają wpływ na nas i tylko od nas zależy, czy przekujemy je w sukces, czy w porażkę. Każda walka to krok naprzód, doświadczenia czynią mnie silniejszą. Poza tym w życiu trafiały mi się znacznie gorsze rzeczy, a nadal żyję, więc i takie coś mnie nie zabije. I choćby nie wiadomo ile rzeczy w moim życiu było nie tak, to znajdzie się co najmniej drugie tyle, za które powinnam być wdzięczna losowi. A wieczorem powinnam usiąść i przypomnieć sobie 10 dobrych rzeczy, które spotkały mnie tego dnia i podziękować za nie. Wszystko to jak najbardziej mądre, prawdziwe, pomocne…Tylko czemu mam takie dziwne poczucie, że jednak nie o to mi chodziło?