Jaka piękna katastrofa

Jak zwykle nie może być tak, żeby wszystko układało się według planów. Zawsze coś się pomiesza

Mati był na urlopie do soboty, a niedziela to miała być zwykła przepustka, zazwyczaj odbywało się to automatycznie, a tu w okolicy południa dostał informację, że niestety, ale w nic z tego, ma się stawić w Warszawie i bez dyskusji, tak szef zarządził. Wyglądało, że plany diabli wzięli. Specjalnie obiad urodzinowy Filipa był zaplanowany na 12, żeby o 15.30 Mati mógł spokojnie pojechać. Na dodatek od czwartku Mati był przeziębiony. Nie dam głowy, że nie był to COVID, choć testy robiłam mu kilka razy i wychodziły ujemne, ale objawy pojawiły się dwa dni po wyjeździe na uczelnię- podróż w autobusie ponad 4 godziny… Bo od nas to już się raczej nie zaraził. Teraz objawy pojawiają się 2-3 dni po kontakcie. A Mati przecież był z nami cały czas w domu i był zdrowy. Kilka godzin trwało, zanim udało się całą sprawę pozytywnie załatwić, niestety lekko musiałam nagiąć pewne sprawy, czego bardzo nie lubię, ale nie było wyjścia.

Zaraz potem zadzwoniła siostra, że jest niestety chora, więc ona i siostrzeniec nie przyjadą, będzie tylko szwagier i siostrzenica jako delegacja. Już nieco wcześniej wykruszyła się teściowa i szwagier (z powodu COVID-a) oraz bratowa i bratanek (sprawy komunijne, bo młody miał obowiązkową obecność w kościele). Trudno się mówi, i tak nie da się tak dopasować terminu, żeby wszystkim pasowało. Choć Kuba stwierdził, że może trzeba było organizować imprezę w sobotę. Ach- no i zgodnie z przewidywaniami Kobiety Zniewolonej byłymąż się wycofał. Przyjedzie podobno w przyszłym tygodniu albo jakoś tak. Kiedy się o tym dowiedział Kuba, to podobno nawrzucał mu przez telefon, że mógłby choć raz w roku pojawić się w umówionym terminie.

Tylko to jeszcze nie wszystko. Około 2 w nocy usłyszałam jęki- mamoooo, cukier jest bardzo wysoki. No fakt, 350 to trochę dużo. Tak sobie sukcesywnie i powoli rósł od 22. Bo wieczorem pompa powiadomiła, że pora wymienić wkłucie, a Filipowi już się nie chciało wstawać. Kilka godzin nie robiło zazwyczaj różnicy- tym razem jednak zrobiło. Zmiana wkłucia, młody lejący się przez ręce, korekta z pena, litr wody z cytryną i po trzech godzinach cukier obniżył się do akceptowalnych wartości. Trochę się obawiałam, jak młody będzie się czuł po tych nocnych sensacjach, bo zazwyczaj następnego dnia jeszcze nie jest rewelacyjnie, ale tym razem chyba emocje związane z uroczystością pomogły w dojściu do formy.

No i impreza odbyła się. Kto mógł, ten przybył. Uwielbiam czas spędzany w tym rodzinnym gronie. Ile razy się spotykamy, zazwyczaj na różne święta u rodziców, czasem z innych okazji, jest po prostu świetnie. Dużo śmiechu, gadanie o wszystkim, jakoś dziwnie mamy podobne poglądy i na świat, i na politykę, nie ma nieporozumień. Tym razem furorę robił też Jasiek, jako najmłodsze, czwarte już, pokolenie. A teraz chyba już będę miała chwilę spokoju i będę się mogła zająć swoimi sprawami, a trochę się ich nazbierało. Albo po prostu odpocznę i postaram się cieszyć tym co mam. O ile nie wydarzy się jakaś kolejna katastrofa… Czy ja ich czasem nie przyciągam?