

Jako odskocznię od bardzo poważnych filmów i książek (no dobra, z tą poważnością to trochę przesadzam) lubię sobie pooglądać filmy o superbohaterach. Najbardziej lubię X-menów i Avengersów, moi chłopcy zresztą też, więc dość często zdarza nam się robić seanse. A już Wolverina w wykonaniu Hugh Jackmana wręcz uwielbiam… Wiem, dziecinada, ale rozrywka nie musi być przecież wysokich lotów.
Ostatnio właśnie wróciliśmy do Wolverina. I niejako przy okazji obejrzeliśmy „Samarytanina” z Sylvester, Stallone. On ma już 76 lat, ale w tym filmie wygląda rewelacyjnie. Sam film typowy- było sobie kiedyś dwóch braci o nadludzkich mocach- Samarytanin i Nemezis. Jeden był dobry, a drugi zły, walczyli ze sobą i podobno zginęli. Mija kilkadziesiąt lat- nastolatek Sam jest zafascynowany historią Samarytanina, wierzy że superbohater nadal żyje i stara się go odnaleźć. Sam wplątuje się w działalność lokalnego gangstera, który z kolei jest fanem Nemezisa. W sąsiedztwie mieszka samotnik Joe, śmieciarz, który znajduje i reperuje stare urządzenia. Kiedy Sam podpada gangsterom, Joe ratuje go z opresji i ujawnia swoje nadludzkie moce. Ale czy na pewno on jest Samarytaninem?
Film niemiłosiernie przewidywalny, absolutnie nierealny, ale dzięki temu po prostu rozrywkowy. Do szybkiego obejrzenia i równie szybkiego zapomnienia. Choć Sylvester niesamowity…