Nie ma to jak darowany wolny dzień. Zwłaszcza jeśli w perspektywie jest jeszcze normalny weekend. W domu przez pół dnia kłębiła mi się młodzież- Filip znalazł sobie nowe grono znajomych, jego poprzednie w większości zaczęło w tym roku studiowanie, więc nie mają za wielu okazji do spotkań (choć w ubiegłym tygodniu im się udało). Ta mniejszość, która tu została rozrosła się w kolejną fajną grupę. Są na szczęście samoobsługowi, wystarczy im miejsce, nawet sprzątają po sobie. Bardzo się cieszę, że Filip jednak nie jest taki aspołeczny, jak sam przez dłuższy czas uważał. Może nie odnajduje się idealnie w grupie rówieśniczej, ale te spotkania są ważne.
Na dłuższy weekend przyjechał też Mati. Oczywiście trzeba porozpieszczać studenta, więc trochę więcej czasu spędzę w kuchni. Plany były nieco inne, ale mżąca pogoda je pokrzyżowała, więc dziś raczej domowo. Oczywiście wyskoczyliśmy na uroczystości w południe, na odśpiewanie hymnu i złożenie kwiatów przez przeróżnych oficjeli. Wieczorem byłam na koncercie na żywo jednego z moich ulubionych „miejscowych” bardów poezji śpiewanej. Głupio było trochę iść samotnie, no ale cóż ja poradzę, że moje upodobania muzyczne nie są kompatybilne z większością? Niektórzy uważają, że poezja śpiewana to smutasy i depresyjne klimaty. A ja lubię, bo głaszcze mnie po serduchu i jest plasterkiem na niepokoje. Na koncercie było całe 10 osób, więc bardzo kameralnie. Skoro odważyłam się tym razem, to może i za tydzień też, bo takie koncerty w ramach „piwnicy artystycznej” są co tydzień.
Jeszcze chwila i pora zapaść w objęcia Morfeusza. Ostatnio nie jest on dla mnie zbyt łaskawy, bo co i rusz albo nie chce mnie skutecznie utulić, albo za bardzo się wierci i budzi kilka razy w nocy. A może to ten wredny księżyc w pełni tak działa?