Warstwy

„Cebula ma warstwy. Ogry maja warstwy.” I ja mam warstwy. Nawet kilka warstw

Zima jest, a „jak jest zima to musi być zimno. Takie jest odwieczne prawo natury.” I jeszcze biało. Jak wszędzie. Szkopuł w tym, że odzwyczailiśmy się chyba od zimowej normalności. Owszem, miło jest jak na święta przyprószy, ale tak poza tym to tylko płacz i zgrzytanie zębów. Po ostatnich dniach czuję się prawie jak w słynnym domku w Karkonoszach. A jeśli chodzi o warstwy- już teraz ubieram 2 albo 3, a co będzie dalej? Chyba w miarę upływu lat zmieniła mi się tolerancja na zimno. Kiedy teraz widzę dzieciaki z gołymi kostkami albo w dziurawych spodniach z wystającymi sino- fioletowymi kolanami, to aż mną wstrząsa. Ogólnie to najchętniej bym się zawinęła w kocyk i nie wychylała nosa aż do wiosny. A tu w życiu tyle zamieszania, że się nie da

W pracy szaleństwo- sezonowa normalność czyli solidna dawka jesienno- zimowych infekcji, COVID przynajmniej u nas w odwrocie, dominują grypopodobne i inne wirusówki. Nawet jak się jakiś COVID trafi, to raczej przypadkiem. Prawdę mówiąc to bardzo żałuję, że ministerstwo zdrowia nie jest tak zainteresowane prawidłowym rozpoznawaniem grypy- testy przecież są, ale w odróżnieniu od COVIDu nie są refundowane, a szkoda. Rozpoznawanie grypy na podstawie objawów to jak wróżenie z fusów. Na dodatek zaczął się nam w pracy bardzo generalny remont i mamy kłopot lokalowy- mniejsza ilość dostępnych gabinetów, jest sporo zamieszania z godzinami pracy i tak ma być przez najbliższe 6 tygodni. Uciążliwe i dla nas, i dla pacjentów, no ale takie są uroki remontów. W zasadzie pracowaliśmy ponad 20 lat bez konkretnej modernizacji, a trochę się w międzyczasie pozmieniało.

Udało mi się zakończyć z pozytywnym rezultatem moje kursy. Teraz mam spokój na pewien czas. Co prawda nauka będzie cały czas, ale już bez presji zaliczenia. Ulga niewątpliwa, ale jak się okazało- podobno ten kurs nie jest mi do niczego potrzebny, tak mówią jedni specjaliści, inni z kolei twierdzą, że jednak jest potrzebny. Jak zwykle nie wiadomo kto ma rację i komu wierzyć.

Wnusio Jasiek rośnie, skończył pół roku z kawałkiem, jest coraz cudniejszy, błyszczą mu piękne dwa zęby, nawet potrafi się pouśmiechać do babci. Tyle tylko, że oprócz alergii i atopowego zapalenia skóry, z którym młodzi jakoś sobie radzą, Jasiek zaliczył niedawno paskudne zapalenie oskrzeli. Już COVID przechodził znacznie łagodniej, a tu się zrobiło nieciekawie, obawiałam się zapalenia płuc albo nieszczęsnego RSV. Udało się poleczyć w domu, tydzień spokoju i dziś znowu alarm, gorączka pod 39, kaszel, katar. Może to tylko sprawa zębów, ale trochę się martwię. Sezon jest naprawdę nieciekawy. Do tego zmarła mama mojej teściowej, babcia miała 96 lat i była schorowana, ale też załatwiło ją podobno jakieś zapalenie płuc.

Przygotowania do Świąt wkraczają w fazę przedostatnią. Ambitnie postanowiłam zrobić ulubione ciasto Matiego czyli marcinka i to nie tego oszukanego na herbatnikach, a z prawdziwych cieniutkich placków. Zajęło mi to sporo czasu, zobaczymy jaki będzie efekt, ale pewnie nieprędko znów się za to zabiorę. Przygotowuję Wigilię u siebie, co prawda bez szaleństwa, a ponieważ oba kolejne dni będą w rozjazdach (z konieczności) to reszta kulinarnych aktywności będzie nieco później.

Zmiany, zmiany, zmiany. Jeszcze ciągle w fazie wstępnej. Co prawda mam nieco mieszane uczucia, czy kontynuować ten całokształt, ale skłaniam się do tego żeby tak. Co prawda część rodziny (mama) niezbyt zachwycona, ale to MNIE one dotyczą i MNIE jakby co zabolą ewentualne konsekwencje

A tak w ogóle to wiosna coraz bliżej… I może wtedy skończą się warstwy