Snów zazwyczaj nie pamiętam, czasem jakieś ogólniki- coś przyjemnego albo wręcz przeciwnie. Miewam takie, których nie lubię, zwłaszcza jeden o szkole. Jestem w swojej dawnej podstawówce, niby dorosła, ale nadal uczennica. Szkolny korytarz opustoszał po dzwonku, wszyscy są w klasach, a ja nie wiem, gdzie powinnam pójść, gdzie jest moja klasa. Niby nic trudnego, zapukać, uchylić drzwi i sprawdzić, ale mnie paraliżuje lęk, że wejdę nie tam gdzie trzeba, że będą się ze mnie śmiać albo nauczyciel nakrzyczy, że przeszkadzam. Taki sobie szkolny koszmarek, w sumie niezbyt szkodliwy. Akurat to pamiętam, wszystkie inne sny szybko ulatują mi z głowy i dobrze, bo nie ma co się zajmować projekcjami podświadomości.
Dzisiejszej nocy było inaczej. Obudził mnie mój własny krzyk. I podobno był to bardzo dziki, nieludzki wrzask. Sen pamiętam dość dobrze, ogólny zarys w miarę logiczny, kilka szczegółów jak to w snach bywa lekko zwariowanych (malutki hipopotamek wskakujący do domku stojącego na pomostach nad wodą? ogromne 1,5 metrowe szczupaki kłębiące się nad pasącą się spokojnie na podwodnej łące krową?). I kiedy zerknęłam między szparami pomostu na dno, zobaczyłam coś jakby upiora- topielicę. W tle głos mojej towarzyszki z tego domku, że dziś pełnia i runy wskazują, że to czas sprzyjający umieraniu. W tym momencie czarne włosy topielicy zaczęły falować, otworzyła oczy i wyciągnęła do mnie rękę. A ja zaczęłam wrzeszczeć. Po obudzeniu wcale nie czułam tej grozy, która była we śnie, wręcz chichotałam jak głupia. Teraz się zastanawiam, skąd mi takie coś przyszło do głowy, ostatnio nie czytałam ani nie oglądałam nic w typie horrorów. Spokój, cisza, sielanka. Tylko ta pełnia, może to przyczyna?